Londyn. Do hotelu dotarliśmy zmęczeni.. po 21-szej. Wyjazd z Reykjaviku o godzinie 12.40. Na lotnisku pustki. Przed nami do odprawy nikogo, za nami również pusto. Chwilę potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawia się spory tłum, ale my mamy odprawę za sobą. Lotnisko w remoncie. Stara, dobra paszodajnia gdzie można było za śmieszne pieniądze dobrze podjeść została zlikwidowana. Szkoda, cóż począć wszak żołądek nie sługa, więc idziemy do nowego baru. Kupuję warzywa duszone, kotlety rybne i kromkę czosnkowego chleba. Przemek chce hamburgera z frytkami i coś do picia. Nie ma sprawy, kasują nas z uśmiechem na 3600 ISK. Moja porcja ledwo zakrywa dno talerza. Robimy krótki rekonesans po bezcłowym, kupujemy picie do samolotu. Za islandzką wodę płacę 300 ISK za butelkę 0,5 l. W kranie taka sama jest za darmochę. Lotniskowi kramarze dzięki terrorystom niezłe lody kręcą. W ramach wdzięczności powinni im coś odpalać.... Lot spokojny, obsługa miła i profesjonalna. Czas mija szybko na pokładzie linii w kolorze lila. Gatwick Airport przytłacza, a nas czeka odprawa paszportowa przed przekroczeniem granicy UK. Zmęczeni funkcjonariusze pilnują aby podróżni posłusznie i sprawnie mogli przebrnąć przez labirynt zasieków zrobionych z taśm i słupków. Czasem zmienią układ taśm, wydłużając lub skracając drogę do miejsca gdzie istoty brakiem emocji bliższe bardziej androidom niż ludziom zweryfikują nas i nasze paszporty, wydając werdykt czy jesteśmy godni przekroczyć granicę Królestwa. Wszystko to jest przygnębiające. Przypomina bardziej labirynt z myszami niż miejsce gdzie przebywają istoty ludzkie, albo może bardziej jeszcze wrota raju z wizji Herberta... Cóż, względy bezpieczeństwa i pragmatyzm biorą krok przed uczuciami wyższymi, taki mamy klimat ostatnio. Budzi się w nas tęsknota za domem i miłą atmosferą na KEF. Po dojściu na stację kolejową- zamotanie, dokąd teraz? Co prawda sprawdziłem w domu przed wyjazdem marszrutę na google, ale teraz z nazwy stacji do której mamy dotrzeć pamiętam tylko drugi człon -junction. Takich jest kilka, tylko która właściwa? Mapa w telefonie nie chce się załadować, brytole skąpią z netem. Dają tylko 20 min. dostępu i 512 kbps. Skąpidupy. Co mam z tym zrobić, zagrać w sapera? No dobra, skoro technika zawodzi trzeba ruszyć analogowo makówką. Schematy ich połączeń mało mi mówią. Rzucamy okiem na tablicę odjazdów. Eureka!!! Jest!!! Clapham Junction. Jedziemy!!!
Dotarliśmy, co dalej teraz. Gdzie jest metro? Wychodzimy z dworca. Mapa na przystanku autobusowym. Stacji metra brak. Pytam o nią stojącego nieopodal tubylca. "Underground? O, fuck brother...." Potrzebuje chwili na zebranie myśli, zalatuje od niego alkoholem. Gość wyraźnie balansuje na granicy światów.... oprócz alko musiało być coś jeszcze. Wraca na chwilę do naszego kontinuum, macha niedbale ręką wskazując kierunek w dół ulicy. Na światłach w prawo-dorzuca. Dziękujemy i odpływamy każde w swoją stronę.
Stacji metra nie ma. Ale jest przystanek autobusowy. Sprawdzam rozkłady jazdy. Bingo!!! Linia 49 dowiezie nas na Shepherds Bush, tam jest nasz hotel.
Hotel. Stary wąski dom, zapach starości, pokój ciut mniejszy niż "dwójka" w akademikach starej, dobrej Polibudy na Zwierzynieckiej. Na ścianie z jedynym brudnym oknem, leniwie odłazi od tynku pożółka tapeta w bordowe kwiaty. Smętnie zwisająca w oknie firanka nieokreślonej barwy dawno już pożegnała się z dziewictwem bieli a ściany i drzwi tęsknią za pędzlem i farbą jak poseł za dietą i . W łazience prysznic, kubeł, kibel i zlew z brudnym lustrem. Ciśnienie słabe i trzeba uważać na wodę. Strasznie ciężko ustawia się jej temperaturę. W portierni chyba Pakistańczycy, w ich telewizorze 24 godziny na dobę królować będą hity z Bollywood, a w kątach niepodzielnie włada cesarz kurz. Zakaz picia i wnoszenia alkoholu mam w głębokim poważaniu jeszcze od czasów studenckich. W sklepie po drugiej stronie ulicy kupuję za psie pieniądze buteleczkę wybornego Guinessa, po namysle dokupuję drugą i przemycam koło cieciówy w rekawach jak za dawnych dobrych czasów. He,he nie tacy portierzy nas próbowali upilnować, a nie udało im się.... Łza się w oku kręci, wspomnień czar... Pościel czysta i nie ma pluskiew... chyba. Jakoś obleci, no i jest internet. Dla Przemka to podstawa. Idziemy coś kupić do żarcia i spać..... Dobranoc. Pa!!!
P.S Rano okazuje się że coś tam jeszcze żyło oprócz nas. Dziabło mnie w piszczel. Ranka będzie się jeszcze długo paskudzić..... Czego to człowiek nie dokona i czego nie zniesie, żeby się dostać na koncert J.Bonamassy;)
3.20.2015
3.17.2015
Pustka i biel
Pustka w głowie a za oknem
biało. Aż do wyrzygania. Znowu w nocy nasypało tego białego badziewia. Nie ma co marudzić, od listopada był czas
przywyknąć.... Tylko ile razy można skrobać te cholerne szyby w samochodzie.
Cholerna zima. Od piętnastu lat bawię w emigranta na tym kawałku skały i zawsze
więcej było deszczu niż śniegu. A tu proszę jaki zaskok. W tym roku jak u
Garczarka w pieśni ,, mróz za mordę wziął i trzyma” Nawet dzieci mają już dość
już tego syfu. Tęsknią jak gęsi za zieloną trawą i deszczem. Ale takim
padającym w miarę pionowo.
No dobra marudzę. Wiem.
Zrzędzę jak stara baba na czerwonego, a przecież na monotonię pogodową nie
możemy narzekać. Na przykład wczoraj i dwa dni temu padał deszcz. Ale nie taki
jak bozia przykazała tylko „deszcz na odwrót” Co to jest , zapytacie, „deszcz
na odwrót”? To taki, który jeśli już nawet zamienił się w kałużę, to nie ma
gwarancji że za chwilę znowu wam nie zleci na prosto na łeb, albo nie wleci pod
kurtkę od dupy strony wyrwany z tej kałuży podmuchem wiatru. A wiatr bywa
naprawdę wytrwały. Potrafi wiać równo kilka lub kilkanacie godzin. Potem dzień,
dwa względnego spokoju i znowu jazda. I
tak co dwa tygodnie w tym sezonie. Nie powiem, czasami bywa to nawet
interesujące. Na przykład dwa tygodnie temu sztorm przyniósł deszcz z rana, około południa burzę śnieżną, a
w porze obiadowej znowu lało. Stałem z kubkiem kawy w ręku na czwartym piętrze
budynku w którym zdobywam w trudzie i znoju środki na życie i podziwiałem wędrujące
w kierunku dachu krople wody wielkości ziaren grochu.. Jancio Wodnik
normalnie... i to bez sztuczek komputerowych. Zresztą co tam krople wody,
cienizna. Dwa dni temu typ z Grenlandii bawiąc wyspie nagrał filmik jak go
wiatr podrywa tak na półtora metra nad ziemię. Wystarczyło że rozpiął kurtkę i
odchylił poły. Zasadniczo wyglądał jak parodia ekshibicjonisty obdarzonego
supermocami, taki Super Ex. Ale to było dalej na północ, tu w stolicy, a
dokładnie w Mosfellsbær wiatr asfalt zwinął. Serio, bez lipy. Pozrywał kilkumetrowe
kawały nawierzchni z drogi. A drugą połowę Moso podtopił. A jak!! Równowaga w
przyrodzie musi być!
W czwartek do Londynu na
koncert Bonamassy, i tak połazić sobie po mieście wktórym nie ma śniegu. Pokazać starszemu
synowi cywilizację i kupić mu pierwsze w życiu glany. Mój Boże, zapowiadają że
będzie od 10-ciu do 13-tu stopni. Toż to islandzkie lato... chyba się rozpłaczę
ze wzruszenia. Byleby tylko żaden wyznawca „religii pokoju” nie odpalił w
pobliżu przenośnego teleportu do raju obiecanego przez proroka a będzie dobrze.
Do Londynu zabiorę Zorki 4 który jest wposiadaniu mojej rodziny od 1978 roku i
zrobił w tymże 1978 kupę slajdów w
Egipcie. Jest jeszcze na chodzie (chyba) więc poszalejemy. Dokupiłem do niego
światłomierz Gossen Luna Star F2, więc zobaczymy co te maleństwa potrafią.
Trochę to taki fotograficzny pakt Ribbentrop-Mołotow, ruski aparat i szwabski
światłomierz, oj, będzie się działo.
Po powrocie oczekiwanie na
święta i operację w połowie kwietnia. Trzydzieści lat po wypadku wymieniam
biodro na endoprotezę. Trochę jestem jak ta młoda panienka co to i chciałaby i
boi się, ale coraz to powracające bóle kręgosłupa i stawu skokowego w drugiej
nodze stanowią sygnał którego nie wolno bagatelizować. Dalej może być już tylko
gorzej. Uciekałem przed nożem ttrzy dekady, więc wystarczy może...
Subscribe to:
Posts (Atom)