3.20.2015

Prowincjusz w Londynie

   Londyn. Do hotelu dotarliśmy zmęczeni.. po 21-szej. Wyjazd z Reykjaviku o godzinie 12.40. Na lotnisku pustki. Przed nami do odprawy nikogo, za nami również pusto. Chwilę potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawia się spory tłum, ale my mamy odprawę za sobą. Lotnisko w remoncie. Stara, dobra paszodajnia gdzie można było za śmieszne pieniądze dobrze podjeść została zlikwidowana. Szkoda, cóż począć wszak żołądek nie sługa, więc idziemy do nowego baru. Kupuję warzywa duszone, kotlety rybne i kromkę czosnkowego chleba. Przemek chce hamburgera z frytkami i coś do picia. Nie ma sprawy, kasują nas z uśmiechem na 3600 ISK. Moja porcja ledwo zakrywa dno talerza. Robimy krótki rekonesans po bezcłowym, kupujemy picie do samolotu. Za islandzką wodę płacę 300 ISK za butelkę 0,5 l. W kranie taka sama jest za darmochę. Lotniskowi kramarze dzięki terrorystom niezłe lody kręcą. W ramach wdzięczności powinni im coś odpalać.... Lot spokojny, obsługa miła i profesjonalna. Czas mija szybko na pokładzie linii w kolorze lila. Gatwick Airport przytłacza, a nas czeka odprawa paszportowa przed przekroczeniem granicy UK. Zmęczeni funkcjonariusze pilnują aby podróżni posłusznie i sprawnie mogli przebrnąć przez labirynt zasieków zrobionych z taśm i słupków. Czasem zmienią układ taśm, wydłużając lub skracając drogę do miejsca gdzie istoty brakiem emocji bliższe bardziej androidom niż ludziom zweryfikują nas i nasze paszporty, wydając werdykt czy jesteśmy godni przekroczyć granicę Królestwa. Wszystko to jest przygnębiające. Przypomina bardziej labirynt z myszami niż miejsce gdzie przebywają istoty ludzkie, albo może bardziej jeszcze wrota raju z wizji Herberta... Cóż, względy bezpieczeństwa i pragmatyzm biorą krok przed uczuciami wyższymi, taki mamy klimat ostatnio. Budzi się w nas tęsknota za domem i miłą atmosferą na KEF. Po dojściu na stację kolejową- zamotanie, dokąd teraz? Co prawda sprawdziłem w domu przed wyjazdem marszrutę na google, ale teraz z nazwy stacji do której mamy dotrzeć pamiętam tylko drugi człon -junction. Takich jest kilka, tylko która właściwa? Mapa w telefonie nie chce się załadować, brytole skąpią z netem. Dają tylko 20 min. dostępu i 512 kbps. Skąpidupy. Co mam z tym zrobić, zagrać w sapera? No dobra, skoro technika zawodzi trzeba ruszyć analogowo makówką. Schematy ich połączeń mało mi mówią. Rzucamy okiem na tablicę odjazdów. Eureka!!! Jest!!! Clapham Junction. Jedziemy!!!
  Dotarliśmy, co dalej teraz. Gdzie jest metro? Wychodzimy z dworca. Mapa na przystanku autobusowym. Stacji metra brak. Pytam o nią stojącego nieopodal tubylca. "Underground? O, fuck brother...." Potrzebuje chwili na zebranie myśli, zalatuje od niego alkoholem. Gość wyraźnie balansuje na granicy światów.... oprócz alko musiało być coś jeszcze. Wraca na chwilę do naszego kontinuum, macha niedbale ręką wskazując kierunek w dół ulicy. Na światłach w prawo-dorzuca. Dziękujemy i odpływamy każde w swoją stronę.
   Stacji metra nie ma. Ale jest przystanek autobusowy. Sprawdzam rozkłady jazdy. Bingo!!! Linia 49 dowiezie nas na Shepherds Bush, tam jest nasz hotel.
   Hotel. Stary wąski dom, zapach starości, pokój ciut mniejszy niż "dwójka" w akademikach starej, dobrej Polibudy na Zwierzynieckiej. Na ścianie z jedynym brudnym oknem, leniwie odłazi od tynku pożółka tapeta w bordowe kwiaty. Smętnie zwisająca w oknie firanka nieokreślonej barwy dawno już pożegnała się z dziewictwem bieli a ściany i drzwi tęsknią za pędzlem i farbą jak poseł za dietą i . W łazience prysznic, kubeł, kibel i zlew z brudnym lustrem. Ciśnienie słabe i trzeba uważać na wodę. Strasznie ciężko ustawia się jej temperaturę. W portierni chyba Pakistańczycy, w ich telewizorze 24 godziny na dobę królować będą hity z Bollywood, a w kątach niepodzielnie włada cesarz kurz. Zakaz picia i wnoszenia alkoholu mam w głębokim poważaniu jeszcze od czasów studenckich. W sklepie po drugiej stronie ulicy kupuję za psie pieniądze buteleczkę wybornego Guinessa, po namysle dokupuję drugą i przemycam koło cieciówy w rekawach jak za dawnych dobrych czasów. He,he nie tacy portierzy nas próbowali upilnować, a nie udało im się.... Łza się w oku kręci, wspomnień czar... Pościel czysta i nie ma pluskiew... chyba. Jakoś obleci, no i jest internet. Dla Przemka to podstawa. Idziemy coś kupić do żarcia i spać..... Dobranoc. Pa!!!
    P.S Rano okazuje się że coś tam jeszcze żyło oprócz nas. Dziabło mnie w piszczel. Ranka będzie się jeszcze długo paskudzić..... Czego to człowiek  nie dokona i czego nie zniesie, żeby się dostać na koncert J.Bonamassy;)

No comments:

Post a Comment